|
WYPRAWY - Pierwszomajowy "Grubas"
Pierwszomajowy "Grubas"
Do majowej zasiadki przygotowywałem się dość długo i skrzętnie, ale tak naprawdę nie miałem obranego celu jeśli chodzi o akwen, na którym miałbym wędkować. Po myśli chodziły mi różne wody. Znane mi i spraktykowane „Brzezia” wykluczał mój leciwy samochód. Trudno dostępne dziewicze miejsca, po wiosennych roztopach, mogłyby się stać pułapką dla auta i niepotrzebnym stresem. Mojej wyprawie przyświecało motto: „odpocząć, odreagować od codzienności no i oczywiście coś pociągnąć…”. Ostatecznie postawiłem na okoliczną gliniankę, która dotychczas nie była dla mnie dość szczodra, ale sam fakt, że blisko i że woda kryje legendarne opowieści o dużych okazach i ich niebywałej ostrożności, przypieczętował kierunek mojej wyprawy. Jak zwykle nad wodą byłem bardzo wcześnie, kiedy słońce jeszcze na dobre nie wyjrzało zza horyzontu. Osobiście uwielbiam aurę wczesnych poranków, kiedy wszystko powoli się budzi, a na tafli wody można wypatrzeć to, co nakręca naszą wyobraźnię. Wyobraźnie nas karpiarzy o tym tajemniczym, nieokreślonym „Ubocie”, który sobie gdzieś przemierza mroczne głębiny. Zanosiło się na ciepły, słoneczny dzień, byłem sam i czułem, że będzie to miło spędzony czas nad wodą, choć w połowie dnia już rozmawiałem sam ze sobą. Wcześniej przyzwyczajony do wielodniowych wypraw z kolegami, musiałem poznać smak karpiarza samotnika. Jak później się to okaże, nie będzie mi to dane. Zaopatrzony w ponton, mogłem spokojnie wybrać miejsce ustawienia markera. W chwili, gdy zamierzałem płynąć do brzegu, po bocznej stronie stawu, ujrzałem dwie sylwetki facetów. Szybko rozpoznałem w nich Wąskiego i Prezesa. Po późniejszej rozmowie stwierdzili, że na początku mnie nie rozpoznali i mieli obawę, że ktoś będzie im wchodził w łowisko. Oni również w ten dzień po pracy planowali przyjazd i od razu zachęcali, abym do nich dołączył. Ja, na dobre już rozlokowany, nie miałem zbyt ochoty ponownie zwijać cały majdan i od nowa się organizować. No i tak pozostało. Pogodzony z tą myślą dalej realizowałem swój cel zasiadki. Obok mnie przewinęło się dwóch tzw. niedzielnych wędkarzy, choć jeden przykuł moją uwagę. Był to młody chłopak, który widząc jak trze się płoć w trzcinach, próbował koniecznie tam posłać swoje wędki. Niestety nic nie zwojował, ale nie ma w tym nic dziwnego, bo z trzech godzin, które spędził nad wodą, dwie przesiedział w samochodzie, rozmawiając przez telefon. Pomyślałem sobie, że to chyba jeden z tych wirtualnych wędkarzy i że jak tacy będą się rodzili, to będziemy mieli na przyszłość wody obfite w ryby. Po obiedzie zjechali już na dobre Wąski, Prezes, dołączył do nich jeszcze Dawid i ponownie zachęcali mnie do dołączenia do nich. Wygrała wola bycia razem z nimi i po krótkim namyśle podjąłem szybką decyzję, że przenoszę obóz.
Jak się później okaże był to strzał w dziesiątkę. Ewakuacja lądowo-wodna przy pomocy chłopaków trwała szybko i sprawnie. Byliśmy już razem, miejsca do zarzucenia zestawów było wystarczająco, tylko z Dawidem losowałem stronę postawienia rod- poda, co było nie bez znaczenia dla mnie rankiem następnego dnia. Wybrałem lewą stronę, także znalazłem się wewnątrz pozostałych zestawów. Na wieczór przygotowałem swój sprawdzony zestaw z wczesnojesiennych połowów. Jak wcześniej zauważyłem nikt z kolegów takiej kombinacji na włosie nie stosował. Całe popołudnie i wieczór upłynął w fajowej atmosferze. Gdy późnym wieczorem „nasączony” wrażeniami z całego dnia wracałem do namiotu, jeszcze po drodze podkręciłem głośność w swoich Foxach, wtedy już mogłem spokojnie przejść w stan czuwania. Wczesnym rankiem w mroku wyprowadzają mnie z namiotu potrzeby fizjologiczne. Po krótkim „dzień dobry” z naturą kładę się powrotem do koja, ale nie śpię. Patrzę przez okno namiotu i myślę „co przyniesie ten pierwszomajowy dzień?”. Nagle z naszego stanowiska słyszę głos sygnalizatora. Niebieski swinger skacze na żyłce mojej wędki. Wstaję na równe nogi i wybiegam w skarpetach z namiotu. W pewnej chwili „lisek” ucichł, po czym ponownie się odezwał. Nie zwlekając chwyciłem za wędzisko i zaciąłem. Poczułem na kiju spory opór i z wyczuciem lekko poluzowałem hamulec na szpuli. Za mną stali już wszyscy kompani i chyba byli przeświadczeni, że będzie to niezła ryba. Przyznam, że słowne wskazówki Wąskiego i Prezesa pomogły mi prowadzić hol. Nie myślałem o wadze, gatunku, pragnąłem tylko żeby doprowadzić rybę do podbieraka. Adrenalina była. Gdyby ktoś przypalał mi łokieć zapalniczką na pewno odwróciłbym się do niego, uśmiechnął i zapytał gdzie w tym roku idzie na sylwestra. Czułem się pewnie, w obwodzie miałem „straż pożarną” pod nazwą „Starszy Ogniomistrz" podbierakowy” Dawid. To właśnie on próbował mi nakładać spodniobuty, które utkwiły na etapie jednej nogi. Tak odziany dalej kontynuowałem hol. W końcu podebrał moją zdobycz i wtedy już wiedziałem, że mam „życiówkę”! Wąski szybko rozpoznał swoją jesienną zdobycz sprzed roku. Karp golec posiadał charakterystyczne dwa wybrzuszenia na bokach. Ryba powędrowała na matę. Po czym dokonaliśmy ważenia. Wcześniej wytarowana waga wyświetlała ciężar o masie 15, 85 kg.
Okazało się, że przez zimę golec stracił na wadze 58 dkg. W ruch poszły wszystkie aparaty fotograficzne, jednak sesja zdjęciowa była krótka, żeby nie męczyć karpia. Krótki instruktaż Wąskiego jak trzymać tak dużą rybę i po chwili prezentuję się jak wytrawny, angielski karciarz. Spiąłem matę i z Dawidem, ostrożnie schodząc po skarpie, zanieśliśmy go do wody. W wodzie pozwoliłem sobie na jeszcze parę ujęć. Potem buziak i bez zrywu, spokojnie i majestatycznie popłynął w toń. Krótka refleksja, że chyba już wie, że z naszej strony nic mu nie grozi. Wspaniałe uczucie darować wolność. Świat wtedy staje się lepszy. Hmmm… Zaproponowałem Wąskiemu żeby nadać mu jakiś przydomek. Mieliśmy do tego prawo, ponieważ byliśmy jakby nim naznaczeni. O ile pamiętam, Krzysztof zaproponował mu nazwę „Grubas” i tak już zostało!
Data utworzenia: 12/05/2011 @ 22:04
Ostatnie zmiany: 12/05/2011 @ 22:31
Kategoria : WYPRAWY
Strona czytana 9208 razy
Wersja do druku
Komentarze
Nikt jeszcze nie komentowal tego artykulu. Badz pierwszy! |
|
|