To był jeden z tych spontanicznych, niezaplanowanych wyjazdów nad wodę. Coraz więcej obowiązków w pracy i domu sprawia, ze wolnego czasu na karpiowe zasiadki ciągle ubywa.Tak było i tym razem. Jest niedziela ,a ja obrabiam dzień wcześniej wstawione okno. Pogoda rozbraja, jest początek października, a mam wrażenie że to lipiec i jedynie wiszący obok kalendarz wyprowadza mnie z błędu. W głowie powoli zaczyna się rodzic myśl, o wyskoczeniu nad wodę na krótką zasiadkę. W zasadzie poniedziałek mogę sobie zrobić wolny, wtorek też żadnych ważnych terminów, poza tym chłopaki z klubu nieźle połowili na pobliskiej żwirowni, staram się przekonać sam siebie szukając argumentów za....... Mija godzina 16 kiedy obwieszczam rodzince ze za chwilkę znikam na 2 dni. O tej porze roku przed 19 w zasadzie jest już ciemno a ja jeszcze muszę wskoczyć pod prysznic, zapakować cały sprzęt do autka, zrobić zakupy, zjeść cos w rodzaju obiadu itd. Sprężam się jak mogę, ale i tak zajmuje mi to dobre półtora godzinki zanim wyjeżdżam z Nowej Soli. Już wiem, że za dnia nie dam rady wysondować łowiska, więc postanawiam skorzystać z miejscówki ,gdzie łowili Wąski i Hary. Jeszcze w czasie drogi na łowisko dzwonię do Wąskiego i otrzymuje dokładne wskazówki gdzie i jak położyć zestawy. Kiedy zajeżdżam na miejsce, słonce juz powoli chowa się za wierzchołkami drzew. Pompuje ponton, biorę stukadełko i płynę we wskazane miejsca. Znajduje je bez problemu, wszystko się zgadza. Stawiam markery, będą pomocne podczas wywózki w ciemnościach. Wracam do brzegu i biorę się za przygotowanie wędek. Zanęta to garść kulek i 2 garście grubego pelletu na zestaw. Przynęty lądują w wodzie kiedy jest już zupełnie ciemno. Dopiero teraz zwalniam tempo, otwieram Żuberka i powoli organizuje obozowisko. Jest pięknie i pomyśleć, że jeszcze 4 godziny temu zastanawiałem się czy jechać na ta zasiadkę....... Klamoty rozłożone, zasiadam wygodnie w foteliku i powoli zaczynam oswajać się z otaczająca mnie przyroda. Te samotne zasiadki maja w sobie cos niezwykłego. Człowiek jest jakoś bardziej wyczulony na każdy szmer dobiegający raz jednej, raz z drugiej strony. Uwagę przykuwa każdy ruch trzciny, a nawet niewielki spław na wodzie rozbudza wyobraźnie...... Próbuję sobie przypomnieć kiedy ostatnio spędzałem samotną zasiadkę, to było chyba w...... 2008 roku? Nie możliwe 3 lata temu??? A jednak. Kiedyś samotne zasiadki to był u mnie standard, ostatnio jednak zawsze ktoś mi towarzyszył i tak się jakoś przyzwyczaiłem do obecności kompana nad woda, że prawdę mówiąc na początku czułem się troszkę nieswojo nie mając się do kogo odezwać. Z rozmyślań wyrywa mnie coraz większy chłód, woda paruje coraz intensywniej oddając ciepło. Zapowiada się chłodna noc. Patrzę na zegarek dochodzi 23. Chyba już czas położyć się lulu. Dopijam drinka, niepotrzebne rzeczy chowam do auta, dla pewności ustawiam 2 czujniki ruchu i wskakuje do śpiworka. Ciekawe co przyniesie noc? Zasypiam prawie natychmiast. Jak we śnie dociera do mnie pojedyncze pik, przy kolejnym zrywam się na równe nogi i już stoję przy kijach, jeszcze jedno i zacinam. Niestety branie było opadające więc prawie na pewno to leszcz, ale kto wie? Po kilkunastu sekundach przypuszczenia się potwierdzają i przy brzegu pojawia się srebrna zmora karpiowych zasiadek. Wagę szacuję na ok. 0,7 kg. Zerkam na zegarek jest 1 w nocy. Pięknie.... Zimno jak cholera, wszystko mokre od wilgoci ,woda tak paruje ze widoczność spadla do kilku metrów, a mnie czeka wywózka zestawu. Brrrr..... Zakładam nowe przynęty, włączam oświetlenie nawigacyjne na brzegu i płynę w kierunku markera. Na szczęście pomimo mgły znajduje go bez problemu, umieszczam zestaw w łowisku i już po chwili jestem z powrotem na brzegu. Wskakuje do śpiworka i zasypiam mając nadzieje, ze jednak leszcze dadzą mi już spokój. Nic bardziej mylnego. Tym razem branie z drugiego markera. Swinger zjeżdża na dół, a ja wyciągam kolejna sztukę podobnej wielkości. Na szczęście to branie było już o poranku ,wiec jedyna pociecha jest ze mogłem się spokojnie wyspać. Wywożę zestaw, robię śniadanie i siedząc na foteliku zastanawiam się jaka taktykę przyjąć na dalsza część zasiadki. Zapowiada się kolejny piękny dzień. Na niebie żadnej chmurki, słoneczko coraz intensywniej rozgrzewa zimne powietrze, a w południe robi się już bardzo przyjemnie.
Siedzę w krótkim rękawku, popijając zimne piwko i delektuje się rewelacyjna jak na te porę roku pogoda. Kto wie jak długo jeszcze potrwa? Postanawiam popływać trochę po łowisku i jednak poszukać miejsca na trochę głębszej wodzie, pomimo tego ze koledzy łowiący tutaj parę dni wcześniej wszystkie ryby złowili z miejsc, gdzie głębokość nie przekraczała 3m. Pakuje się na ponton. Echosonda jest, stukadło jest ,można wypływać. Kręcę się trochę w te i tamtą, aby jak najlepiej rozpoznać dno w miejscach w których miałem położone zestawy. Dno wygląda bardzo ciekawie, głębokość do 3 m. niewielkie wzniesienia, górki, rowy, od czasu do czasu sonda pokazuje kępy zielska. Nic dziwnego ze chłopaki nieźle tutaj połowili..... Postanawiam popłynąć dalej od brzegu i znajduje to czego szukałem. Wyraźny spadek dna z 3m. na 4,5m. kilkumetrowa pólka i osty spadek na ponad 10m. Rewelacja! Uwielbiam łowić w takich miejscach. Zaznaczam miejsce markerem i kilkakrotnie opływam je z każdej strony tak, aby nie przeoczyć ewentualnych zaczepów czy innych niespodzianek mogących utrudnić hol ryby. W zasadzie już miałem wracać do brzegu, kiedy katem oka zauważyłem, że na moje stanowisko podjechał jakiś samochód i po chwili wysiadła z niego jakaś postać. W tym słońcu i z tej odległości nie za bardzo mogłem rozpoznać kto to taki, ale po chwili usłyszałem Tomek, Tomek to ja Bartek! Odetchnąłem z ulgą, gdyż przez moment zacząłem się obawiać o pozostawiony na brzegu sprzęt. Po dopłynięciu do brzegu i krótkim powitaniu okazało się ze Bartek również korzystając z pięknej pogody postanowił wybrać się na zasiadkę ,a że wiedział o udanych połowach Wąskiego i Harego wybrał ten sam zbiornik co i ja. Ucieszyłem się ze będę miał kompana, ale niestety Bartek miał tylko czas na jedna nockę. No trudno, dobre i to. Opowiedziałem mu o leszczach, o tym ze właśnie znalazłem nowe miejsce na głębszej wodzie i ze tam będę chciał położyć jeden zestaw. Bartek decyduje się łowić w płytszych częściach zbiornika, a ja zgodnie z planem jedną wędkę umieszczam na 4.5m.,a druga w dotychczasowym miejscu na głębokości ok.3m. Wieczór spędzamy na pogaduchach przy piwku i kiedy rozchodzimy się na swoje stanowiska jest już prawie północ. Noc mija spokojnie, kiedy się przebudziłem na dworze już świtało. Niestety w nocy brania nie było, a prawdę mówiąc liczyłem na karpia z nowej miejscówki. Jest zimno, więc nie bardzo chce mi się opuścić cieplutki śpiworek i postanawiam jeszcze podrzemać w oczekiwaniu ,aż promienie wschodzącego słońca bardziej rozgrzeją chłodne powietrze. Nagle słyszę drrrrrrrrrrrr …..co jest???.... cos jakby hamulec kołowrotka. Obracam głowę i widzę jak wędka na tripodzie pochyla się w kierunku wody ,a kołowrotek oddaje kolejne centymetry żyłki. Zrywam się na równe nogi, chwytam za kija i zacinam. Wędka ugina się kilkakrotnie oznajmiając kontakt z ryba, trwa to dosłownie 3 może 4 sekundy i następuje luz........ Łudzę się jeszcze ,że może ryba ruszyła w kierunku brzegu, szybko zwijam żyłkę na kołowrotku, jednak z każdym kolejnym obrotem korbki zaczyna docierać do mnie myśl, że ryba się spięła .Wyciągam zestaw z wody, i przyglądam mu się dokładnie. Wszystko wygląda ok. nic nie jest splątane, ostrość haka bez zastrzeżeń. Po prostu pech, cholerny pech. Ale zaraz, zaraz dlaczego nie zadziałał sygnalizator??? Spoglądam w kierunku tripoda i dopiero teraz zauważam, że na drugiej wędce również było branie, swinger wisi na samym dole, a sygnałki milczały, bo po prostu zapomniałem je włączyć! No pięknie. Dobrze, że chociaż poluzowałem hamulec w kołowrotkach, bo kto wie co mogłoby się wydarzyć, gdyby hamulec był dokręcony a branie nastąpiło by w nocy. Pewnie ranem stwierdzając brak wędki na tripodzie podejrzewałbym Bartka o głupi żart Zwijam drugą wędkę i okazuje się że na jej końcu wisi kolejny leszcz, amator 24mm kulek. Zerkam w kierunku stanowiska Bartka. Wygląda na to, że ten jeszcze sobie smacznie śpi. Rozkładam fotelik, odpalam kuchenkę i po chwili delektuje się ciepłym śniadankiem. Słonko świeci już w najlepsze kiedy najpierw słyszę, a potem widzę wyłaniająca się postać Bartka z namiotu. Pomimo spiętej rybki jestem w dobrym humorze, to pewnie zasługa pięknej pogody, więc witam go uśmiechem i otwartym browarkiem. Opowieść o niewłączonych sygnałach, porannych braniach i spiętej rybie przyjmuje z lekkim niedowierzaniem, co chwile kręcąc głową i mówiąc „No co ty poważnie?....... ale pech!”. W zasadzie dzisiaj miałem się już zwijać do domu, ale zachęcony braniem karpia, oraz przepiękną pogodą postanawiam przedłużyć zasiadkę o kolejne 2 dni. Korzystając z obecności Bartka, który powoli zaczął już pakować sprzęt do wyjazdu do domu, postanawiam podjechać do sklepu aby dokonać niezbędnych zakupów na dalsza część zasiadki. Kiedy wracam kolega jest juz w zasadzie gotowy do wyjazdu, kilka słów na pożegnanie i znowu zostaje sam na łowisku. Robię sobie obiadek i powoli przygotowuje zestawy do wywózki. Taktyka taka sama ,jeden zestaw na głębsza wodę, tam gdzie było branie karpia, drugi dalej pozostaje na 3m.Wieczór zbliża się nieubłaganie, robi się coraz chłodniej, ubieram cieplejsze ciuchy. Dzisiaj postanawiam położyć się troszkę prędzej spać, więc już około 20.30 ląduje w wygodnym wyrku. Zasypiając jeszcze raz wracam myślami do porannego brania, żałując spiętej ryby, no ale cóż i tak bywa. Nie pierwsza i pewnie nie ostatnia, której nie udało mi się wyholować. Piiiiiiiiiiiiiiii ze snu wyrywa mnie wyjący sygnalizator. W sekundzie chwytam za wędkę i czuję ten pulsujący ciężar na końcu kija. Ryba jest bardzo silna, co chwile wybiera kolejne metry żyłki z kołowrotka. Staram się nie forsować holu, aby jej nie stracić. Po dłuższej chwili ryba parkuje w kępie zielska i się uspokaja.
Teraz mam chwilkę czasu na zapalenie lampki nawigacyjnej ,która ułatwi mi powrót do brzegu, biorę podbierak, wskakuję do pontonu i płynę w kierunku ryby. Po drodze wyraźnie czuje ruchy ryby, jest dobrze, nie spięła się. Co jakiś czas uwalniam żyłkę z podwodnej roślinności i w końcu dopływam do miejsca w którym żyłka wchodzi pionowo do wody. No tak zaraz się zacznie.....powoli ale stanowczo napinam żyłkę podnosząc wędkę do góry i ….......nagle stało się coś czego się nie spodziewałem. Pusty zestaw po prostu wyskakuje z roślinności. Przez chwilę siedzę na pontonie gapiąc się w dyndający zestaw, nie mogąc uwierzyć w to co widzę. W głowie zaczynają się kłębić tysiące myśli. O co chodzi, co jest grane? Dlaczego kolejna ryba spięła się z haczyka? Jak do niej płynąłem siedziała jeszcze na haku, byłem prawie pewny, że tym razem to ja będę górą. Kolejna porażka. Jestem lekko podłamany. Wracam do brzegu, wysiadam z pontonu i odkładam wędkę na stojak. Zupełnie odechciało mi się spać. Idę do samochodu, otwieram piwo ,katem oka zerkam na zegarek jest 1.25 . Biorę zestaw do reki i zaczynam mu się przyglądać. O co chodzi, co jest nie tak? Hak ostry jak diabli, może popełniłem jakiś błąd w montażu? A może po prostu kolejny niefart? Na tego typu przypony łowię bardzo często i w zasadzie nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem spinkę, a tu dwie i to pod rząd! Ten przypon ląduje w worku na śmieci, a ja postanawiam zawiązać nowy . Biorę haczyk o numer większy od poprzedniego i dodatkowo wydłużam wcale nie krotki włos o jakieś dobre 10mm. Zakładam nowe przynęty i wywożę zestaw. Długo nie mogę zasnąć wiercąc się z prawa na lewo, ale w końcu zasypiam. Kolejne branie następuje kiedy jest już zupełnie jasno. Wyskakuje z wyrka jak z katapulty i już stoję z wygiętym w łuk wędziskiem. Jest! Żeby tylko się nie spięła, żeby tylko się nie spięła, powtarzam sobie kilkakrotnie w myślach. Karp jest w doskonałej kondycji i przez dłuższą chwile jedyne co mogę zrobić to delikatnie operować hamulcem kołowrotka reagując na odjazdy ryby. Wreszcie podobnie jak poprzednik parkuje w zielsku i uspokaja się. Wsiadam do pontonu i pełny nadziei płynę w kierunku ryby. Ryba na szczęście jest nadal na haku. Rozpoczynam hol z pontonu. Piękny karp pokazuje się na powierzchni, po czym ponownie daje nura w zielsko, ta sytuacja powtarza się kilkanaście razy. Hol przedłuża się, a każda sekunda trwa dla mnie niczym wieczność. Na szczęście wygląda na to, że tym razem jest dobrze zapięta, modlę się aby tak było, bo kolejnej porażki chyba bym nie przeżył. W końcu po dobrym kwadransie udaje mi się wprowadzić ją do podbieraka. Eksplozja radości i głośne Jeeeest! przetacza się po zbiorniku. Życie jest piękne w takich chwilach, kiedy człowiek przez moment nie myśli o niczym innym i czerpie prawdziwą, szczera radość odnosząc sukces w ukochanym hobby jakim jest karpiarstwo.....
Wracam do brzegu i kładę karpia na macie. Haczyk tkwi bardzo pewnie, głęboko w dolnej wardze i pomimo mikrozadziora trwa kilka sekund zanim go wypinam. Korzystając z tego, że karp jest zmęczony walką oglądam go dokładnie co chwile polewając wodą. Wygląda na to, że już co najmniej dwa razy był złowiony (zagojone blizny po haczyku) a na jednym boku dostrzegam wypalone inicjały MB. No tak to pewnie pamiątka po poprzednim łowcy. Mi do dokładnego oznakowania ryby wystarcza aparat fotograficzny, niestety dla co niektórych najwyraźniej to za mało i niestety muszą się posuwać do bardziej drastycznych metod. Zachowanie godne pożałowania i potępienia. Wyciągam wagę zakładam mokry worek do ważenia i taruje urządzenie. Polewam karpia woda i delikatnie umieszczam go w worku. Waga pokazuje 15.20 kg. To więcej niż się spodziewałem. Jestem przeszczęśliwy. Przekładam karpia do worka i umieszczam w wodzie. Sukces opijam piwem, które w tym momencie smakuje niczym najlepszy francuski szampan. Trwa to chyba z dobra godzinę zanim emocje powoli zaczynają opadać. Zakładam nowe przynęty i umieszczam je z powrotem w łowisku. Wygląda na to, że fotki z karpiem będę musiał wykonać samodzielnie. Powoli zaczynam ustawiać stojak i montuje na nim aparat fotograficzny .Nagle słyszę dzwonek telefonu. To Mirek. Przypadkiem dowiedział się, że jestem na zasiadce i postanowił zadzwonić i spytać się jak mi idzie i jak długo jeszcze będę siedział, bo ma zamiar do mnie wpaść w odwiedziny na kilka godzin. Mówię mu, że spadł mi jak z nieba bo właśnie wyholowałem pietnastkę i potrzebuję fotografa Tomek jestem za 20 minut - usłyszałem w słuchawce. Faktycznie za chwilę na moje stanowisko podjeżdża samochód i wyskakuje z niego Mirek. Robimy małą sesję zdjęciową, karp dostaje buziaka i odpływa wolny.
Wychodzę z wody, opłukuje matę, worek i nagle dobiega mnie dźwięk sygnalizatora niedawno wywiezionej wędki. Kolejne branie. Biorę wędkę i płynę do ryby. Nie jest duża i już po chwili ląduje w podbieraku. Ważymy ją, ma 6.40 kg. Kilka fotek i wraca do swojego środowiska.
Przyjmuję gratulacje od Mirka ,i po raz kolejny wywożę zestaw. Do wieczora już nic się nie dzieje i powoli szykuje się do niestety już ostatniej nocki tej zasiadki, ale za to już w zupełnie innym nastroju ,niż jeszcze dzień wcześniej. Nocka już tradycyjne zapowiada się bardzo chłodna więc nie siedzę za długo i idę spać mając nadzieję na kolejne branie. Jest około 2 w nocy, kiedy ze snu wyrywa mnie przenikliwy dźwięk RX-a . Zacinam i kolejna ryba szaleje na końcu zestawu. Podobnie jak w poprzednich przypadkach hol jest kontynuowany z pontonu. Dopływam do ryby i w świetle latarki ukazuje się całkiem ładny karp pełnołuski. Kilkakrotnie nurkuje w kierunku głębszej wody, jednak w końcu słabnie i kończę hol udanym podebraniem ryby .Umieszczam go w worku, na ważenie i fotki musi poczekać do rana. Jest naprawdę zimno. Wskakuję do śpiworka, trwa chwilkę zanim się zagrzeje. Ciekawe ile wazy karpik? Mam nadzieje, ze chyba jednak ponad 10 kg. Z samego rana ważę rybkę, okazuje się że ma dokładnie 10,90 kg. Kilka fotek i z życzeniami ponownego spotkania i wypuszczam karpika.
No tak, to już ostatnie godziny zasiadki. Nieubłaganie zbliża się czas powrotu do cywilizacji. Zaczynam powoli pakować cały majdan i po południu wyruszam w drogę powrotna do Nowej Soli, jednak z postanowieniem powrotu jeszcze w tym roku aby po raz kolejny spróbować przechytrzyć mieszkańców tej żwirowni.
CZAKI